Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Saga rodu Wiszniowskich - Antoni, który po falach chodził

Beata Jajkowska
- To niemożliwe! To nieprawdopodobne! Chyba jakiś cud! - z gardeł gęstniejącego coraz bardziej na plaży i molo w Orłowie tłumu co rusz wyrywały się podobne okrzyki.

- To niemożliwe! To nieprawdopodobne! Chyba jakiś cud! - z gardeł gęstniejącego coraz bardziej na plaży i molo w Orłowie tłumu co rusz wyrywały się podobne okrzyki.

Zdumienie wywoływał niewysoki mężczyzna, który stojąc wyprostowany jak struna przesuwał się płynnie po falach. Od powierzchni wody odpychał się wiosłem, do nóg miał przyczepione dziwne płozy.
- On utonie, pomóżcie mu! - krzyknęła jakaś kobieta.
Ale mężczyzna dzielnie trzymał się na fali, pokonując majestatycznie na swym dziwnym sprzęcie wcale niemały odcinek - od orłowskiego mola do dzisiejszej mariny, przy Skwerze Kościuszki. Z czasem widok człowieka "chodzącego" po falach spowszedniał gdynianom. Zawsze jednak budził sensację wśród turystów, a tych odwiedzających Orłowo przed II wojną światową było wielu. Bo w czasach, gdy o nartach wodnych nikt jeszcze nie słyszał, taki widok musiał dziwić. Był przecież rok 1934.

Próby przed wyczynem

- Gdy przeczytałem niedawno w gazecie jak grupa śmiałków postanowiła przejść po wodzie z Kuźnicy na Półwyspie Helskim do Rewy, pomyślałem, nic oczywiście nie umniejszając ich wyczynowi, że dokładnie 70 lat wcześniej był ktoś taki, kto już podobnego czynu dokonał - Henryk Wiszniowski, emerytowany oficer Polskich Linii Oceanicznych rozkłada przede mną kilka zdjęć. - Tym śmiałkiem był mój ojciec Antoni Wiszniowski, który w międzywojennej Gdyni wzbudzał niemałą sensację. Takich prób przejścia morzem z Orłowa do Gdyni podejmował kilka. Miały one przygotować go do wyczynu, jakim było spłynięcie na tym dziwnym sprzęcie Wisłą z Warszawy do Gdańska.
Antoniego Wiszniowskiego (rocznik 1901) zawsze ciągnęło do wody. Urodził się w Borkach Wielkich, na wschód od Lwowa. Jego rodzice - Mateusz i Maria, z domu Golczuk mieli tam niewielkie gospodarstwo rolne. Odziedziczyli je po rodzicach Mateusza: Błażeju i Telki (z domu Szkodzińskiej), którzy prawdopodobnie również dostali je w spadku po swoich przodkach. Ale spędzenie życia na gospodarce nie odpowiadało Antoniemu. Jego zdanie podzielało też rodzeństwo - siostra Apolonia i brat Michał. Rosyjski rząd tymczasowy, pod którego zaborem mieszkali, ogłosił w tym czasie deklaracje w sprawie niepodległości Polski, w Naczpolu w Rosji powołano Naczelny Polski Komitet Wojskowy. Czasy były ciekawe, a Antoni postanowił zrobić coś ze swoim życiem.

Ta daleka Ameryka

- Tata miał 16 lat i ukończone cztery lata szkoły, gdy rozpętała się Rewolucja Październikowa. Spakował skromny tobołek, ucałował rodziców i ruszył w nieznane - opowiada pan Henryk. - Dotarł gdzieś w okolice Poznania, ale tam zrozumiał, że nie Poznań jest celem jego podróży. Marzył, by dotrzeć do morza, zaczepić się na statek i ruszyć w długą podróż, odkrywać niezbadane ziemie, poznawać innych ludzi...
W ten sposób dotarł do Gdańska i zaczepił się na gospodarce u pewnego Niemca w dzisiejszym Św. Wojciechu. Jego tropem podążyła Apolonia, która poznała tu swego przyszłego męża Roberta Plenikowskiego, a po ślubie zamieszkała z nim we wsi Firoga pod Rębiechowem. Tuż za nimi przyjechał najstarszy z rodzeństwa - Michał. Kilka dni spędził na Wybrzeżu, ale tylko po to, by złapać statek, którym mógłby popłynąć do dalekiej Ameryki - niedoścignionego marzenia wielu Polaków w latach 20.
- Wujek, tak jak marzył, znalazł się w Ameryce. Tyle, że... Południowej - śmieje się pan Henryk. - Dziś już nie żyje, ale w Argentynie mieszkają nadal jego potomkowie, którzy mówią już tylko po hiszpańsku.

Marzenie o pływaniu

Antoni nie pracował długo na gospodarce w Św. Wojciechu. Wkrótce zatrudnił się jako doker w porcie gdańskim, by być bliżej morza. Ale Gdańsk był niemiecki, a na początku lat 20. ubiegłego wieku głośno zaczęło mówić się o polskiej Gdyni, gdzie zaczął się budować nowoczesny port. Do czasu jego powstania na polskim wybrzeżu istniał jedynie mały port w Pucku oraz port rybacki na Helu. Już w 1921 roku rozpoczęto wstępne prace przy budowie portu w Gdyni, a rok później inwestycja ruszyła pełną parą. Tak powstał port tymczasowy, który jednak był zbyt mały dla potrzeb rozwijającego się miasta. W 1924 roku zaczęto budowę większego i bardziej nowoczesnego portu. W dużym porcie potrzebnych było coraz więcej rąk do pracy. Więc i ręce Antoniego mogły się przydać. W1927 roku zatrudnił się tam jako doker. A gdy powołano do życia Polską Żeglugę Rzeczną "Vistula" spełniło się jego marzenie o pływaniu na statkach.
- Wprawdzie nie były to statki żeglujące po morzach i oceanach świata, a sympatyczne parowe bocznokołowce, pływające Wisłą - z Warszawy, przez Tczew do Gdyni - śmieje się pan Henryk. - Ale dla taty było ważne, że pływał. Wtedy też ojciec wpadł na pomysł, by na nartach swojego wynalazku spłynąć Wisłą z Warszawy do Gdańska.

Luksus na wodzie

A "Vistulę" organizował w Gdyni Witold Preyss, który w 1931 roku przyjechał tu z Torunia. Siedziba "Vistuli" mieściła się przy ulicy Rybackiej 5 (dziś Hryniewickiego). Jej budynek istnieje do dziś.
Charakterystyczne bocznokołowce "Vistuli", na masztach których powiewały flagi z wielką czerwoną literą V na białym tle, były komfortowo wyposażone. Statki tzw. "salonki" przeznaczone dla najbogatszych pasażerów miały kominy pomalowane na kolor żółty, inne na czarny. Do Gdyni pływały głównie "salonki". Miały kabiny sypialne, salony, palarnie, pokłady słoneczne, sale bilardowe, restauracje. Wyposażone były w radia i pianina. Gdynianie lubili patrzeć, gdy do Nabrzeża Wilsona dobijał "Carmen". W 1936 roku za podróż Wisłą na linii pośpiesznej Warszawa-Gdynia w pierwszej klasie trzeba było zapłacić 14,40 zł. Do tego trzeba było dorzucić 2 złote za pościel i 6 złotych za bon żywnościowy na jeden dzień. Na szlaku Warszawa-Tczew pływały największe i najbardziej reprezentacyjne jednostki: "Bałtyk", "Francja", "Halka". Pasażerowie, którzy chcieli dopłynąć do Gdyni przesiadali się na morski statek "Carmen".

Dom przy Olkuskiej

Antoni Wiszniowski pływał na "Carmen", ale często też odwiedzał w Firodze swoją siostrę Apolonię. U niej poznał Jadwigę Draws (rocznik 1912) z Szemuda, gdzie jej rodzice Antoni i Marianna (z domu Bużan), prowadzili gospodarkę od kilku pokoleń. Pobrali się w 1936 roku i wynajęli niewielkie mieszkanko w Małym Kacku. Tam mieszkali do 1937 roku, a Antoni zarabiał w "Vistuli" na tyle dobrze, że w 1937 roku mogli sobie kupić dom przy ulicy Olkuskiej.
- Mama urodziła czworo dzieci - opowiada pan Henryk. - Ale tylko ja przeżyłem. Moje rodzeństwo umierało w wieku niemowlęcym. Gdy w 1939 roku wybuchła wojna, tatę wprost z "Vistuli" zabrali na roboty przymusowe do firmy "Grun und Bilifinger z siedzibą w Królewcu, z filią w Gdyni. Firma zajmowała się pogłębianiem torów wodnych. W 1943 roku pracowników, a wśród nich mojego ojca, wysłano na teren Meklemburgii do pracy przy niemieckich kanałach. Potem pływał na barce z pogłębiarką. Pod koniec 1944 roku barka ta zawinęła do Gdyni. Tata jeszcze wrócił nią do Świnoujścia i stamtąd uciekł. Nie szukali go na szczęście.

Eskapada się nie udała

Ostatnie tygodnie przed wyzwoleniem spędzili całą rodziną w tunelu pod torami przy ulicy Olkuskiej. O mało nie zginęli, gdy radziecki czołg strzelił prosto w tunel. Wtedy pieszo, przez lasy powędrowali do Wiczlina, gdzie doczekali wyzwolenia. Gdy nadeszło, wrócili do domu, który na szczęście nie ucierpiał. Antoni znów podjął pracę w gdyńskim porcie, gdzie dotrwał do emerytury. Zmarł w 1991 roku, Jadwiga zmarła dziesięć lat później. Oboje pochowani są na Cmentarzu Witomińskim.
- Tata był wielkim społecznikiem - dodaje pan Henryk. - W 1953 roku z jego inicjatywy powstał Komitet Budowy ulicy Olkuskiej. Mieszkańcy wzięli sprawy w swoje ręce i przeobrazili ziemną dróżkę w przyzwoitą ulicę. Był zawsze ciekawy świata i ludzi, dużo czytał, a swoje zainteresowania przekazał mnie.
Pan Henryk, po latach spędzonych na statkach, jest na emeryturze i podobnie, jak ojciec kiedyś o ulicę Olkuską, walczy o Pomnik Marynarza Polskiego, który niebawem ma powstać przy Skwerze Kościuszki.
Eskapada spływu Wisłą z Warszawy do Gdańska na wodnych nartach własnego wyrobu nigdy nie doszła do skutku, choć nie wiadomo dlaczego Antoni Wiszniowski zarzucił pomysł. Zrobione przez niego drewniane narty przepadły w czasie wojny.
- Pod koniec lat 40. tata jeszcze zrobił kopię przedwojennych nart - kończy pan Henryk. - Były to dwie dość szerokie deski. Od zewnątrz miały kształt łódki, od wewnątrz były proste. Na środku każdej były mocowania, a do nich przyczepione gumowe buty. Do poruszania się służyło wiosło. I to rzeczywiście pływało!

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziennik Zachodni / Wielki Piątek

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na pomorskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto