Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Zdarzyło się 4 czerwca. Aleksander Hall: W wyborach Polacy wydali miażdżący werdykt, który zakończył komunistyczny system w Polsce

Tomasz Chudzyński
Fot. Grzegorz Mehring / Polskapresse
Dobrze pamiętam tamten dzień. Głosowałem w Technikum Łączności w Gdańsku, zaznaczyłem kandydaturę Jacka Merkla - wspomina Aleksander Hall, działacz opozycji antykomunistycznej, minister w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. - W wyborach 4 czerwca Polacy wydali werdykt, który zakończył komunistyczny system w Polsce, choć wtedy nie było to jeszcze do końca pewne.

Cykl wspomnień dotyczący wyborów 4 czerwca rozpoczynał w „Rejsach” prezydent Lech Wałęsa. Rozmowa z panem cykl zamyka. Jak się pan z tym czuje?

Nieźle (śmiech). Czytałem rozmowę z Jackiem Merklem i moim przyjacielem, Grzegorzem Grzelakiem. Jest wiele podobieństw w tym, jak wszyscy zapamiętaliśmy tamten czas, jak go postrzegamy z perspektywy 30 lat.

Kto wymyślił wybory 4 czerwca?
Przeprowadzenie wyborów z udziałem opozycji to było przecież pragnienie obozu władzy. W obozie solidarnościowo-opozycyjnym, w rozmowach, które się między nami toczyły, większość uważała, że wybory w tej formie będą ogromną ceną, którą trzeba zapłacić za powrót, za ponowną legalizację Solidarności, a to był najważniejszy dla nas wszystkich wówczas cel. Natomiast inni, była ich mniejszość, uważali, że to jednak jest pewna szansa. Jeśli dojdzie do częściowo wolnych wyborów, to opozycja uzyska trybunę - pamiętam ten zwrot dokładnie - do komunikowania się ze społeczeństwem. Jeszcze jedną, bardzo istotną modyfikacją wyjściowych założeń były całkowicie wolne wybory do Senatu. Aleksander Kwaśniewski zarzeka się, że był to jego autorski pomysł, który zaproponował w czasie jednego ze spotkań w Magdalence, aby przekonać stronę solidarnościową do koncepcji silnej prezydentury, która, wiadomo, była przeznaczona dla generała Jaruzelskiego. Ta propozycja dopiero post factum została zaakceptowana przez wielkiego nieobecnego przy Okrągłym Stole i w Magdalence, czyli generała Jaruzelskiego - wówczas ostatniego dyktatora Polski.

Oni, obóz władzy, nie spodziewali się tego, co się później stało.
Oczywiście. Radykalnie się nie spodziewali, że te wybory przerodzą się w plebiscyt, który okaże się miażdżącą klęską władzy i dotychczasowego systemu. Gdyby to przewidywali, to na te wybory nie zgodziliby się.

Dziś słychać głosy o zdradzie, która nastąpiła przy Okrągłym Stole.
Ci ludzie, którzy byli wówczas w obozie solidarnościowo-opozycyjnym, a ściśle mówiąc, ci którzy uznawali autorytet Lecha Wałęsy i świeżo ujawnionych wówczas podziemnych władz Solidarności, ci którzy wzięli udział w Komitecie Obywatelskim przy Lechu Wałęsie, żaden z nich o zdradzie Okrągłego Stołu nie mówił. Byłoby to absurdalne. Trzeba oddzielić również ludzi, takich jak Bogdan Borusewicz, którzy byli krytyczni wobec założeń Okrągłego Stołu i trzymali się z boku w pewnym sensie. Jednak ich nie kontestowali. Kontestatorzy owszem, byli - Solidarność Walcząca, Federacja Młodzieży Walczącej, kilka innych środowisk i ugrupowań. Oczywiście nie mamy możliwości sprawdzenia, jakie było wówczas poparcie wśród zwolenników Solidarności dla idei Okrągłego Stołu, ale nie ulega dla mnie wątpliwości, że było ono zdecydowanie przeważające. Większość ludzi, która identyfikowała się z Solidarnością i chciała politycznej zmiany, popierała Okrągły Stół, widziała w nim szansę. Oczywiście, szansa to jeszcze nie jest zwycięstwo i to było jasne. Wszyscy natomiast zdawali sobie sprawę, że na płaszczyźnie siłowej władzy się nie pokona.

Większość ludzi, która identyfikowała się z Solidarnością i chciała politycznej zmiany, popierała Okrągły Stół, widziała w nim szansę. Oczywiście, szansa to jeszcze nie jest zwycięstwo i to było jasne. Wszyscy natomiast zdawali sobie sprawę, że na płaszczyźnie siłowej władzy się nie pokona.

Kontekst „zdrady” Okrągłego Stołu pojawia się w ostatnich latach w środowisku politycznym m.in. wokół Jarosława Kaczyńskiego.
Jeśli się dobrze przyjrzeć, to Jarosław Kaczyński zmienia swoje oceny Okrągłego Stołu w zależności od okoliczności politycznych dnia dzisiejszego, ale chyba w otwarty sposób, on sam nigdy nie powiedział „zdrada”. Co więcej, przecież jako poseł głosował w 2009 roku, był to czas prezydentury Lecha Kaczyńskiego, za uchwałą Sejmu, która przeszła chyba jednomyślnie, w każdym razie nie było głosów sprzeciwu, a która oddawała wielką cześć Okrągłemu Stołowi jako mądremu sposobowi wyjścia z sytuacji ciężkiego kryzysu i otworzyła drogę do niepodległości. Częściej pojęcie „zdrady” pojawia się w wypowiedziach publicystów związanych z tym obozem politycznym, niektórych polityków, takich jak Antoni Macierewicz. Sam Jarosław Kaczyński był zresztą uczestnikiem Okrągłego Stołu. Siedzieliśmy, być może nawet obok siebie, przy stoliku do spraw reform politycznych.

Rozmawiamy o 4 czerwca, a niedawno mieliśmy inne wybory, do Parlamentu Europejskiego. Koalicja Europejska poniosła w nich dotkliwą porażkę.
Obóz, nazwijmy go liberalnym, przegrał i to poważnie. To jest przegrana ciężka. Niektórzy uważają, że klęska - może to za mocne słowo, ale jeśli wziąć pod uwagę, że te wybory uchodziły za najłatwiejsze dla przeciwników PiS, no to przegrana w skali kraju, przy wysokiej frekwencji, siedmioma punktami procentowymi mniej więcej, to jest ciężka dotkliwa porażka. To nie ulega żadnej wątpliwości. Uważam, że są trzy bardzo istotne czynniki takiego wyniku. Pierwszy to olbrzymia ilość pieniędzy, absolutnie niespotykana w historii Polski, przekazanych w ramach transferów socjalnych przez tę władzę. Spora część z nich to wprost przekupstwo wyborcze, to jest absolutnie czytelne. Nie chcę powiedzieć, że wszystkie posunięcia w polityce społecznej PiS są błędne, ale bardzo duża część to jest rzeczywiście rozdawnictwo - przemyślane polityczne, ale nieprzemyślane od strony realnych potrzeb społecznych. Druga kwestia to oczywiście propaganda państwowych mediów, które często są jedynym lub podstawowym źródłem informacji, należałoby powiedzieć właściwie dezinformacji, na wsiach i w mniejszych ośrodkach. Trzecia kwestia to są oczywiście błędy popełnione przez Koalicję Europejską, która z niewiadomych powodów, zwłaszcza w ostatniej fazie kampanii, zrobiła wiele, by wyborców prawicowych, których jest w Polsce bardzo dużo, do siebie zrazić. Tak jakby chciała za jednym zamachem osiągnąć dwa cele: zadać potężny cios PiS, a jednocześnie doprowadzić do przełomu mentalno-cywilizacyjnego w Polsce - antyklerykalnego, być może nawet antychrześcijańskiego. Była to skrajna głupota, która zaważyła na wyniku wyborów. Zmobilizowała dużą część wyborców PiS, którzy być może na te wybory by nie poszli.

Małgorzata Gładysz, szefowa sztabu NSZZ „Solidarność” w Gdańsku, mówiła o ciężkiej pracy, jaką trzeba było włożyć w organizację kampanii przed wyborami 4 czerwca 1989 roku.
Byłem wtedy w specyficznej sytuacji. Nie kandydowałem, chociaż byłem do tego namawiany. Miałem inną koncepcję przygotowania do wyborów, chciałem sojuszu Solidarności i środowisk politycznych, oczywiście tych, które popierały ustalenia Okrągłego Stołu. Oddawałoby to w jakiejś mierze realny pluralizm, który w obozie Solidarności już był. Ta koncepcja nie przeszła na posiedzeniu Komitetu Obywatelskiego w początkach kwietnia 1989 roku, chociaż uzyskała 19 głosów i poparli mnie wówczas Tadeusz Mazowiecki, Jan Olszewski, Adam Strzembosz, Jan Maria Rokita. Skoro przegrałem, to po konsultacji z Tadeuszem Mazowieckim uznaliśmy obaj, że nie będziemy kandydować. Na miesiąc wyjechałem do Paryża, to był zresztą mój pierwszy wyjazd do Francji. W Paryżu miałem szereg spotkań w polskich środowiskach. Broniłem absolutnie ustaleń Okrągłego Stołu. Część emigracji paryskiej patrzyła na to krytycznie, w Paryżu ten krytycyzm i nieufność były znacznie większe niż w Polsce, połączone dodatkowo z wielką nieufnością do Gorbaczowa. Uważano, że jego przyzwolenie na rozmowy z opozycją w Polsce to taktyczny manewr i de facto nic nie zmieni. A przecież w Rosji zmieniało się wówczas wszystko. Po powrocie z Paryża w połowie maja 1989 r. wróciłem do działalności w środowisku, w ruchu Młodej Polski i oczywiście kibicowałem kandydatom Komitetu Obywatelskiego, ale nie byłem w centrum wydarzeń.

4 czerwca 1989 r. był pan przy wyborczej urnie, w Gdańsku.
Głosowałem, oczywiście. Dobrze to zapamiętałem, bo byłem wówczas drugi raz w życiu na wyborach. W 1972 roku z przyjaciółmi Aramem Rybickim, Wojtkiem Samolińskim i Grzesiem Grzelakiem poszliśmy na nasze pierwsze wybory, ale umówiliśmy się, że wyjmujemy kartki wyborcze z kopert, więc głosu nie oddaliśmy. Później już w ogóle nie chodziłem na tak zwane wybory. 4 czerwca 1989 r. w Technikum Łączności oddałem głos na Jacka Merkla, skreśliłem oczywiście listę krajową. Później, gdy ogłoszono wyniki, miałem wielkie poczucie satysfakcji i radości, poczucie, że stała się rzecz niezmiernie ważna. Zasmuciła mnie natomiast frekwencja. Nie oczekiwałem, że będzie tak niska - to 62 proc. z ułamkiem wydawało mi się czymś bardzo niezrozumiałym. Powiedzmy sobie szczerze, to były w Polsce pierwsze, od 1922 roku wybory, częściowo, ale jednak wolne. Niemniej 30 lat temu w czerwcu wierzyłem, że wchodzimy w nowy okres historii, w którym opozycja będzie mogła działać w bez porównania lepszych warunkach. Całkowitego zwycięstwa, tej kompletnej zmiany, która nastąpiła później, nie przewidywałem. Skłamałbym, że spodziewałem się, że za parę miesięcy powstanie rząd z solidarnościowym premierem i że w tym rządzie będę ja. Tak daleko moja wyobraźnia nie sięgała.

To były w Polsce pierwsze, od 1922 roku wybory, częściowo, ale jednak wolne. Niemniej 30 lat temu w czerwcu wierzyłem, że wchodzimy w nowy okres historii, w którym opozycja będzie mogła działać w bez porównania lepszych warunkach. Całkowitego zwycięstwa, tej kompletnej zmiany, która nastąpiła później, nie przewidywałem.

A że to jest przełomowy moment w historii Polski?
Ja myślałem, że PZPR się jeszcze przy władzy utrzyma, że to jeszcze potrwa. Plebiscyt, w którym tak bardzo władza została zdezawuowana, oczywiście uważałem za fakt o dużym znaczeniu. Wiedziałem, że data 4 czerwca będzie niezwykle ważną w historii Polski, ale że jednak jest ona kluczowa w pewien sposób, tego wtedy nie wiedziałem.

Bogdan Borusewicz mówił, że 4 czerwca 1989 r. jest ważną datą, ale ważniejszy jest Sierpień 80.

To jest oczywiste. W pełni się pod tą opinią podpisuję. Sierpień 80 był początkiem masowego ruchu na rzecz podmiotowości Polaków. To był ten wielki początek.

Zanim Polacy mogli głosować 4 czerwca, był Okrągły Stół. Brał pan w nim udział.
Wspominam to jako bardzo ciekawe doświadczenie. Brałem udział w pracach zespołu do spraw reform politycznych, którego konsekwencje okazały się niezwykle ważne, a np. z zespołu do spraw reform gospodarczych nie zostało nic właściwie. Praca w tym naszym zespole była ciekawa, ale ciekawe było też obserwowanie ludzi drugiej strony - przewodniczył Reykowski, bardzo inteligentny, profesor, psycholog społeczny, wtedy członek Biura Politycznego PZPR. Ważną postacią był też sekretarz KC, członek Biura Politycznego Cypryniak, który miał opinię człowieka krytycznie patrzącego na Okrągły Stół. Dosyć trafnie tę moją rolę opisuje profesor Andrzej Garlicki. On napisał książkę o Okrągłym Stole pt. „Karuzela”. Dzielił w niej tych aktorów i mnie kwalifikuje jako drugoplanowego bohatera. Na pierwszym planie byli Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, Jacek Kuroń, Adam Michnik, mówię oczywiście o naszej stronie. Jednak bycie drugoplanowym bohaterem w tak ważnym, historycznym, spektaklu to jest coś, co sobie chwalę.

Przy Okrągłym Stole byłem bohaterem drugoplanowym. Jednak udział w tak ważnym, historycznym spektaklu, nawet na drugim planie, to jest coś, co sobie chwalę.

Przy Okrągłym Stole mieliście się spotkać z ludźmi, którzy odpowiadali na politykę represji wobec działaczy opozycyjnych.
Pamiętam dobrze ten marsz, chyba z Instytutu Socjologii przy ulicy Karowej do Pałacu Namiestnikowskiego (tam odbywały się obrady Okrągłego Stołu - red.), w tłumie warszawiaków, reporterów. Pamiętam, że już bezpośrednio przy wejściu na teren, przed bramą, momentami trzeba było się przepychać - taki był tłum ludzi. Zdecydowanie dominującym uczuciem było zaciekawienie, co z tego wyjdzie. Nadzieję, że będzie to coś wielkiego, opierałem w dużej mierze na obserwacji tego, co się działo w Związku Radzieckim. Ja nie traktowałem polityki Gorbaczowa jako sprytnego manewru, który nic nie zmienia. Wiedziałem, że się rozpoczął pewien proces, oczywiście nie było wiadomo, czym on się skończy, ale widać było, że to państwo zostało wprowadzone w wibracje i że otwiera się tam pewna przestrzeń wolności sporu, widziałem umacniające się ruchy narodowe. Na tym tle koniunktura dla zmian w Polsce była nieporównanie korzystniejsza niż było to w latach 1980-1981. Zdawałem sobie też sprawę z siły polskiego Kościoła, który wyraźnie wspierał proces „okrągłostołowy” i może nie siły Solidarności, ale z autorytetu moralnego jaki mają ci przywódcy, którzy zdali egzamin, zachowując się odważnie w okropnym okresie stanu wojennego. Wiedziałem też, że Solidarność jest jedynym czytelnym znakiem rozpoznawalnym dla społeczeństwa, organizacją umożliwiającą postępujące zmiany. Byłem optymistą, choć nie mogłem wykluczyć, że to się wszystko skończy naszą porażką, a może nawet powrotem do polityki represji.

Wchodząc do rządu Tadeusza Mazowieckiego, też czuł pan ciekawość?
Ciekawość tak, w dalszym ciągu, ale miałem też poczucie udziału w czymś historycznym. Podobnie jak Tadeusz Mazowiecki, z którego sposobem myślenia i patrzenia na politykę się utożsamiałem, uważałem, że to się może udać. Udział w tym pierwszym rządzie to było wielkie wyzwanie, przygoda życia, mogę tak dziś powiedzieć.

Mieliśmy do czynienia ze sporem dotyczącym organizacji obchodów 30. rocznicy 4 czerwca, między NSZZ „Solidarność” a władzami samorządu Gdańska.
Przyzwyczaiłem się już do tego, że od dłuższego czasu tych ważnych rocznic narodowych, związanych także z najnowszą historią Polski, z początkami III Rzeczypospolitej, nie obchodzimy wspólnie. Mogę powiedzieć więc, że nie byłem tym nawet specjalnie zdziwiony.

Jak Polacy powinni traktować to, co zdarzyło się 4 czerwca trzydzieści lat temu?
Powinni mieć świadomość, że był to ten dzień, który okazał się plebiscytem w sprawie oceny dotychczasowego systemu, że olbrzymia większość tych ludzi, którzy w tym plebiscycie udział wzięli, wydała werdykt miażdżący. Okazało się, chociaż nie było to oczywiste ani 4, ani 5, ani 6 czerwca 1989 roku, że PRL-owi nie jest potrzebna powolna ewolucja, tylko że jest to czas na koniec systemu.

[email protected]

Zobacz również: Porozumienie między ECS a "Solidarnością". Bez wystąpień politycznych na obchodach 4 czerwca

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na pomorskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto